Kładąc się spać we wrześniu obudziłam się w połowie listopada, zdziwiona.
Też tak macie – podejrzewam. Pstryk – i minęły trzy miesiące. Ot tak. Bez uzasadnienia, za szybko.
Jesień zachwyca kolorami, zapachem, szelestem liści, mżawką i lśniącym brukiem. Codziennie, na spacerach z psem kontempluję nurt rzeki i wchłaniam promienie słoneczne na zaś. Towarzyszy mi cudownie rozmerdany ogonek, aktywny nos i mądre spojrzenie. Dante – 100% psiości. Wspólnie przeżywamy przygody.
Doceniam każdą minutę. Przestałam motywować się do wyścigu, do patrzenia przed siebie, do osiągania KIEDYŚ, bo TU I TERAZ okazuje się bardziej autentyczne, osadzone, mniej krnąbrne. Nie trzeba walczyć o każdy dzień.
Obawiałam się, że rezygnując z prędkości zgubię siebie, utracę dramaturgię, charyzmę i pazur. Nic bardziej mylnego. Nic się nie stało. Nadal jestem sobą, we wszystkich odsłonach. Czas nadal kipi i wrze, życie toczy się różnobarwnie. Rzeczy pojawiają się i znikają, a ja po prostu JESTEM. Pracuję stale, bez poczucia wyczerpania, z przyjemnością. Moja przestrzeń jest nadal wartka, roziskrzona, pełna znaczeń.

foto: JKC