Trochę tu ucichłam, choć nie bez przyczyny. Po śmierci Yoli coś wewnątrz mnie pękło i nie umiem jeszcze tego poskładać. Wpadłam w wir pracy, ale nie do końca jestem całością.
Połowa, owszem, działa jak szalona: pisze, nagrywa, tańczy, gra, śpiewa, reżyseruje, rozmawia, spotyka się, chodzi z psem, gotuje, robi zakupy, uczy się angielskiego, uczy innych, sprząta, farbuje włosy, pije kawę za kawą… No, petarda!
Druga jest tak zwyczajnie, po ludzku, smutna.
Śmieje się tylko w połowie i często odwiedza MIEJSCE pomiędzy życiem a snem. Jest bywalczynią skutego lodem jeziora otoczonego czarnymi kikutami bezlistnych drzew. Pięknych. Majestatycznych. W ciszy powoli stawia krok za krokiem, a zimne powietrze wpada jej do oczu, nosa, ust. Chce coś powiedzieć, ale nie jest w stanie. Może tylko spacerować i patrzeć. Chłonąć. Przyjmować. Być.
Niemal codziennie przewracam się z boku na bok w rozgrzanej ciepłem ciała pościeli. Dopadają mnie, zazwyczaj tuż przed świtem, wspomnienia, sytuacje, słowa (te ważne i te, których część uleciała już do niepamięci), spojrzenia, gesty! (dlaczego tak doskonale pamiętam ręce?) tembr głosu, sarkazm i słodycz, zapach. Smak zbudowanej przez lata przyjaźni. Miłość we wszystkich odmianach i barwach. Szacunek.
Za moimi plecami coraz dłuższy korowód zmarłych. Pod powiekami kalejdoskop twarzy “ludzi – drogowskazów”. Powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, że taka jest cena bliskości – pielęgnowanie więzi, a potem czułe pożegnania na pogrzebach. Pociągi odjeżdżają stale, a ja stoję na peronie i macham dłonią.
Tylko tyle zostało.
Trwanie.
Łzy na policzkach.
Mijanie.
I nie, nie chciałabym inaczej.
Wolę ICH mieć, choćby już tylko za plecami. Wolę ICH żegnać, niż żyć w pustce; tęsknić, niż nic nie czuć.

foto: Arkadiusz Kniga – Leosz