Jadąc tramwajem podziwiam niesamowicie piękny zachód słońca i myślę o PUSZCZANIU tego, co tak kurczowo trzymam, by zrobić przestrzeń na nowe. I o ODPUSZCZANIU sobie, innym, losowi, bóstwom wszelkich pretensji, żalu, gniewu, smutku. To radosne i trudne zarazem. Ciepłe i zimne. Nie mogę spać. Myślę. Przeżywam. Natłok emocji, obrazów. Pozwalam im płynąć, choć boli jak diabli.
Boli, bo udało nam się stworzyć miejsce niezwykłe.
Boli, bo pomalowałyśmy tu każdą ścianę, rurkę, deskę, powiesiłyśmy każdą kotarę i reflektor.
Boli, bo wspomnienia…
Boli, bo ci wszyscy wspaniali ludzie towarzyszący nam po obu stronach sceny, w życiu i sztuce …
Boli, bo zostały tu nasze serca, słowa, dźwięki … Toasty Maryjką, szaleńczy śmiech, zapach parzonej kawy, kostka alpejska jedzona rękami …
Boli, bo po 10 latach zdjęłyśmy każdą rurkę, kotarę, reflektor, spakowałyśmy sprzęt, kostiumy, scenografię, wspomnienia, ludzi, słowa, dźwięki, poruszenia i serca.
Boli, bo ruszamy w dalszą drogę.
Gdy zapyta mnie ktoś znajomy, co robiłam przez wakacje?
Nic.
Żyłam w bezczasie.
Myślałam.
Puszczałam.
Odpuszczałam.
Szukałam nowych definicji i nowych marzeń.
I spacerowałam z psem.