Dziś będzie o medytacji, a właściwie o tym, że i dlaczego nie mogę się jej nauczyć. Choć od lat na różnych zajęciach próbuję.
Uspokój się?
W domowym zaciszu z terierem, który za wszelką cenę chce dołączyć do mojego „superważnego zajęcia” (przynosi różne zabawki, liże po odsłoniętych częściach ciała) i kotem skaczącym po mnie odstópdogłów, nie bardzo się to udaje. Warunki są skandalicznie trudne, choć jednocześnie rozumiem moje zwierzęta doskonale, że leżenie bez ruchu na podłodze stanowi nie lada wyzwanie i wprost prowokuje do szaleńczych zabaw.
One po prostu wyczuwają, że medytacja i ja nie możemy się spotkać, a spokojne ciało, umysł są dla mnie abstrakcją. Że mogę z przyjemnością leżeć i oddychać, ale myśli skaczą z tematu na temat jak zające. Trochę tak, jak w dzieciństwie, gdy rodzice prowadzili mnie do kościoła, żeby dostarczyć mini Ewie duchowej strawy i niestety, zamiast uniesienia opętywał mnie tam demon wiercenia się, drapania, gadania i chichotu. Atmosfera świątyń działała na mnie jak płachta na byka.
Pozwól myślom swobodnie przepływać?
Na jodze, po wielokroć, już jako dorosła, wydawałoby się świadoma jednostka, przebierając pozycję horyzontalną zamiast odpłynąć w niebyt, irytowałam się: rzężeniem świetlówki, szeleszczeniem ubrań przy każdym najmniejszym ruchu, twardością podłogi, że za gorąco, duszno, zimno, koc drapie i śmierdzi:”Ciekawe, kto go wcześniej dotykał?” oraz śpiewem ptaków, dźwiękami miasta, wiatrem za oknem, oddychaniem ludzi wokół, skwierczeniem świecy, jej zapachem, „A jeśli wszyscy odpłyną i zaczniemy się palić, to co wtedy?!, chrapaniem sąsiadów obok i: „Jak można po 30 sekundach od rozpoczęcia procesu po prostu zasnąć, to absurdalne ?! Zwieńczeniem repertuaru było natrętne:” Długo jeszcze?”, lub” Kiedy wreszcie minie ten kwadrans?” powtarzane, jak w Shreku, co kilka chwil. Czas ciągnął się na medytacji bez końca (jakkolwiek by długo nie trwała) i każdą sekundę tej wymyślnej tortury odczuwałam równie boleśnie … A gdy położono mi na powiekach (dla pogłębienia relaksu, a jakże!) pełen lawendy woreczek, myślałam, że wyskoczę ze skóry, albo wstanę i pobiję prowadzącą, i tylko siłą woli udało mi się tego nie zrobić.
Nie sądzę, żebym się kiedykolwiek, w jakimś procencie zregenerowała dzięki tym praktykom. Mój logiczny umysł był w tej materii nie do pobicia.
I wtedy coś się zmieniło.
Właściwie zmiana dokonała się w innym wymiarze życia. Zaskakując mnie zupełnie i rozkładając na łopatki. Najpierw zmarła, po długiej chorobie mama i po miesiącach martwienia się, zawłaszczenia wszystkich myśli tym tematem, powstała nagle wielka pustka. Oczywiście był tam też smutek, tęsknota i ból, ale po raz pierwszy wszystko, co dotychczas mentalnie pędziło, zwielokrotnione przez strach, troskę i miłość, zostało zatrzymane. Jakby ktoś postawił lodową ścianę na drodze moich myśli. Wszystko było odcięte.
Odpuściłam kreację i byłam zdolna jedynie do obserwacji.
Zaraz potem pojawił się Dante i konieczność codziennych spacerów. Początkowo trochę mnie złościły (zwłaszcza w pluchę i zimową porą), ale po jakimś czasie, chodząc dzień w dzień, bez wyjątku zauważyłam, że napięcie opadło i w chaosie myśli pojawił się nowy wątek. Delikatny, ale bardzo wyrazisty. Moje źródło, miejsce odosobnienia, zamarznięte jezioro pośrodku lasu, po którym kroczę nieśpiesznie, a mój umysł zyskuje spokój.
W czasie wybuchu pandemii nadal spacerując po kilka godzin każdego dnia, utwierdzałam się w tym odczuciu coraz mocniej. Przeznaczona mi przestrzeń dla medytacji jest połączona z chodzeniem.
Przestałam walczyć.
Gdy przegraliśmy z chorobą mamy, zabrakło mi sił na zakładanie zbroi, zagryzanie zębów, zaciskanie pięści i sarkazm. Ogłuszona i niema, po prostu stałam i patrzyłam. Ten stan, wtedy obcy i dziwny, okazał się po czasie być moim źródłem zen. Czara myśli została brutalnie, ale skutecznie opróżniona i wreszcie mogłam ruszyć dalej. Pójść – w teorii i praktyce. Przez regularne spacery i połączenie pustki myślowej z pięknem natury zaczęłam powoli proces rekonstrukcji. Wróciło natchnienie, nieco zmienione, ale żywe i harmonijne jednocześnie, odczuwam subtelne przemieszczenie wewnątrz, w emocjach, energii i czymś mistycznie nienazwanym, silniejsze niż kiedykolwiek połączenie z intuicją.
Spaceruję codziennie, starając się czuwać nad i pielęgnować tę nową jakość w moim życiu. Nie zaprzepaścić jej znów w zgiełku i pośpiechu. Nawet odczuwam pewien opór przed czynnościami, które kiedyś uznawałam za zwyczajne, czyli hurra gaszeniem pożarów, radzeniem sobie z piętrzącymi się sprawami „na wczoraj”, realizowaniem planu pięcioletniego w trzy i byciem „kobietą pracującą, która żadnej się nie boi”. Zanurzona od lat w energii walki nie zauważałam piękna świata. Myślę, że nie mogłam medytować, bo nie byłam z nim skomunikowana i czułam się zupełnie odcięta. Dopiero wstrząs przywrócił naszą relację na właściwe tory.
Ów sojusz „Ewa i medytacja” nadal jest zbudowany z kruchości, a spokój wciąż nie pojawia się na zajęciach jogi, czy w czasie leżenia na podłodze. Obecny jest tylko na spacerze. Już nie walczę ze sobą, z ambicjami poznania technik opanowywania się za wszelką cenę i uznaję jego swobodną, związaną z ruchem – dla tych, którzy mnie choć trochę znają – oczywistą! naturę, związek z przyrodą, zwierzętami i cieszę się z tego odkrycia.
Znów mogę oddychać pełną piersią.
Oddychaj.
Idź na spacer z psem.
Popatrz przed siebie i uśmiechnij się
Z przyjaciółmi wypij kawę… kieliszek wina, zjedz dobrą strawę.
Przeczytaj książkę.
Opanuj tę drżączkę.
Bądź.
Dla siebie
Lekiem
Słuchaj
Wchłaniaj…
ptasie trele, szum drzew, żab kumkanie
Połóż się w parku na trawie.
Otwórz uszy
Umysł
Bądź.
Dla innych.
Zrób coś dobrego.
Wyjdź ze skorupy i choć raz popatrz w niebo.
Żyj.
Po prostu żyj.
Prosto żyj.
Wprost.
Żyj.
Póki trwa
Życie.