Moje serce jest w latach 30stych.
Od kiedy pamiętam.
Jestem połączona odczuwaniem, światopoglądem i wartościami z pokoleniem moich dziadków. Dziwiło mnie na początku, jak mocno rezonowały we mnie opowieści z tamtego czasu. Teraz myślę o nich z wdzięcznością, jak o korzeniach wewnętrznego drzewa. Połączeniu z tym, co minęło, ale czego efekt mam we krwi i wyobraźni. Czuję je w głosie, gdy śpiewam i w historiach, które opowiadam na scenie. Jest w nich pudrowy, sensualny i ekstatyczny świat warszawskich kabaretów, z damsko-męskimi awanturkami, skandalami, otwarty, gorący, rozwibrowany energią dopiero co powstałego państwa; wiszący w latach trzydziestych nad przepaścią, ale za wszelką cenę unikający spojrzenia prawdzie w oczy. Karmiący się nadzieją, że „jakoś sobie poradzimy”, „mamy przecież szwoleżerów”.
W sierpniu 39 plaże,góry i jeziora pełne były naszych wypoczywających spokojnie, choć przeczuwających katastrofę rodaków. Będących, jak postacie z Titanica, które mimo nieuchronności losu, zamiast ratować życie i dobytek decydują się do końca ucztować i tańczyć. Szaleńczo, ale i też brawurowo przywitać śmierć.
Przewija się w moich scenariuszach spektakli pierwszy września, ów desperacki skok w wodną toń, niemal bez szans na ratunek. Jest dramat straconego pokolenia. Nazwaliśmy ich: Kolumbami. Bez wahania stanęli ze złym losem w szranki. Spakowali rodzinne pamiątki, pożegnali bliskich i dali się porwać pożodze. Mając świadomość straszliwych konsekwencji wojny.
Moja babcia straciła w czasie eksodusu siostrę (została zastrzelona na jej oczach), a wielu innych całe rodziny. Wygaszone zostały rody, zerwane linie wielu, zbyt wielu żyć. Chłonę ich historie jak gąbka.
Przeczytałam kilogramy książek, biograficznych, kulturoznawczych, historycznych o bohemie czasu pomiędzy i wojennej zawierusze, o Polakach i Żydach, w naszym kraju, ale też w Niemczech, Anglii, Stanach Zjednoczonych. Choć, przyznam szczerze, USA wydaje się bardziej interesujące w późniejszych latach, 50, 60. Dla mnie II wojna ma oblicze zniszczonej Europy. I mówi słowami K.K. Baczyńskiego.
W międzywojniu jest coś niezwykle pociągającego, kolor i smak egzystencji, która lada moment zostanie przerwana. Nie wiem dlaczego, ale jestem „tam”, jestem tam „wtedy”, w symetrii, równolegle i bezpośrednio związana. Na pewno mam „wtedy” w DNA, po moich dziadkach, tę nadzieję i rozpacz Kolumbów, budowanie od zera nowego, pięknego świata i jego utratę, straceńczą niekiedy odwagę, by o niego walczyć do śmierci.Jestem zauroczona tamtejszym stylem życia, modą, muzyką, językiem, wrażliwością. Kurtuazją, manierami wyższych sfer, ale też zwyczajnym życiem polskich rodzin. Lata 30ste są mi bliskie na tak wielu poziomach, że zastanawiam się, czy moja dusza nie podróżowała z jednym z bohaterów tamtych czasów. Zupełnie nie wykluczam takiej możliwości.
Jestem zarówno Ewą 2020, jak Mirą Zimińską z 1930, Lilką Pawlikowską, Edith Piaf, alter ego Marleny Dietrich, przedstawicielką drugiej płci – Simone de Beauvoir, matką żydowskiego dziecka, wdową, która przetrwała Holokaust, Żydówką w czasie transportu do Auschwitz. Śpiewam po polsku, angielsku, w jidysz, głosem serca, marzeń i straty. Jestem jak tygiel, w którym mieszają się emocje, wspomnienia, słowa. Jestem taka mała i umawiam się zalotnie na dziewiątą, w sukni pół niebieskiej, pół lila, tańczę tango, śmieję się, zakochuję co rusz i kocham miłością, która wszystko wybaczy, by po chwili, w piątkowy wieczór płakać wagonami łez składanymi w naszyjnik i modlić się, by moje dziecko miało oczy niebieskie zamiast czarnych, a życie żydowskie choć raz ocalił krzyż. Ginę w tej pożodze i powracam silniejsza niż kiedykolwiek historią moich zmarłych. Bo ogień mojego dziadka zawsze będzie we mnie płonął, a smak rodzynek i migdałów pozostanie w pamięci i przywoła ich oblicza, ich czyny.
Będziemy połączeni.