straciłam babcię, jej głos cichy jak poranna mgła, co rozpływa się, zanim dotkniesz,
straciłam zapach jej perfum, które unosiły się w powietrzu jak ciepło i troska,
straciłam uścisk dłoni, ciepły i stanowczy,
straciłam kubek ulubiony, ten z pęknięciem na brzegu, co zawsze łaskotało wargi,
straciłam zegar tykający bez końca,
straciłam parasol, zegarek i guzik,
straciłam czas, bo przecież nic się nie działo, a jednak wszystko mijało,
straciłam dni, które zlewały się w jeden długi szary koc, co przykrywał wszystko,
straciłam okruchy harmonii, dźwięki miasta, co koiło, a teraz ziało pustką i rozpaczą,
straciłam znajome twarze, ich uśmiechy zginęły pod maskami,
straciłam coś więcej, straciłam siebie w tej ciszy, która wcale nie była ciszą, ale krzykiem czegoś niewidzialnego, co nabrzmiało, pękło i uleciało
odzyskałam spokój, co wpadł przez okno, gdy pierwszy raz usiadłam na 5 minut,
odzyskałam promień słońca na ścianie, co przesuwał się powoli jak wskazówka zegara,
odzyskałam ciszę, co nie bolała, a koiła,
odzyskałam zapach chleba, który upiekłam, gdy świat spał,
odzyskałam szelest kartki, gdy w końcu zaczęłam pisać,
odzyskałam rozmowy z ptakiem, który siadał na gałęzi naprzeciwko mojego balkonu, i ze sobą, bo
wcześniej unikałam swojego odbicia,
odzyskałam przestrzeń na małe rzeczy, na smak herbaty, co grzała dłonie, na krople deszczu
stukające o parapet,
odzyskałam marzenie o czymś więcej,
odzyskałam tęsknotę, co przypominała, że świat tam za drzwiami istnieje, kipi i wrze
odzyskałam wolność, mimo zamknięcia
odzyskałam głos, co odbijał się od ścian pustego domu, wreszcie usłyszałam go bez zakłóceń
odzyskałam rytm, który nie jest idealny, ale jest mój.
Wszystko splatało się, kręciło jak liście na wietrze, nie wiedziałam, co było stratą, a co zyskiem, bo
wszystko wibrowało, drżało, istniało w tym strumieniu, który płynął nieprzerwanie, nie pytając
mnie o zgodę. Coś traciłam i zyskiwałam równocześnie, nie wiedząc, co ważniejsze, jakby życie
rozciągnęło się we wszystkie strony, na rzeczy, które kiedyś wydawały się niczym, i na te, które
wcześniej zdawały się całym światem.
![](https://cia.sklep.pl/storage/2024/12/04-piosenka-Sonet-1024x576.jpg)
Straciłam siebie na pustych ulicach Wrocławia. Miasto przypominało obraz, który nigdy nie zostanie ukończony. Światło sączyło się z okien kamienic na Nadodrzu, samotne, nieruchome, jakby nikt nie mieszkał wewnątrz, a jednak czułam, że ktoś tam jest, że patrzy na mnie zza szyby, tak jak ja patrzyłam na tramwaje, które wciąż kursowały, puste, hałasując. Straciłam gwar Rynku, zamarł niczym scena opuszczonego teatru. Kostka brukowa pamiętała tłum, ale teraz doświadczała tylko wiatru i szeptu poprzednich wcieleń. Straciłam dźwięk kroków innych ludzi, zbyt odległych, zbyt niewyraźnych, a moje własne stawały się coraz cięższe, ginęły w tej pustce, co ciągnęła się między mostami, przez Odrę, aż po wieże kościołów, które wydawały się patrzeć na mnie ze współczuciem.
Zyskałam światło, które malowało wzory na ścianie pustej kawiarni na rogu – tej, w której nie było już ludzi, ale wciąż stały krzesła odwrócone do góry nogami, w zawieszeniu, jakby czekały na lepsze czasy. Zyskałam widok miasta w półmroku, gdy neony na Świdnickiej odbijały się od mokrych chodników, a świat wyglądał jak sen – niejasny, odległy, nie do końca prawdziwy. Mogłabym przysiąc, że słyszałam wtedy autentyczną muzykę miasta. Zyskałam poranki, gdy w moim mieszkaniu na Pilczycach słońce wpadało przez szyby, zostawiając plamy ciepła na podłodze, jakby chciało mnie przekonać, że życie wciąż płynie, nawet tu, nawet teraz.
Samotność była namacalna, otuliłam nas jak mgła, szczelnie, białym kożuchem, ale przecież byliśmy w tym miejscu i czasie razem. Świadomi swojej obecności. Sąsiadka z naprzeciwka podlewała kwiaty, a ja machałam jej przez szybę. Nocami słyszałam, jak ktoś (przy Parku Szczytnickim) gra na pianinie w otwartym oknie – pojedyncze dźwięki brzmiały jak rozmowa dwóch osób, które nie wiedzą, co powiedzieć, ale nie chcą przerywać milczenia. Mosty były puste, ale czasem pojawiał się ktoś z latarką, zostawiał światło, jakby mówił: hop, hop, ludzie… jestem tutaj…
I była nadzieja. W tym świetle, co zapalało się nad Halą Stulecia, kiedy słońce zachodziło za brzeg rzeki, zostawiając miasto w ciepłym pomarańczowym blasku. W dźwiękach niedzielnych dzwonów, które brzmiały jak przypomnienie, że życie trwa. W zapachu lip przy Parku Południowym, który niósł się jak obietnica
Wrocław w 2020 roku był jak obraz Hoppera – pełen półcieni, światła przeplatającego się z mrokiem, pustki, która tętniła życiem, ciszy i tajemnicy. Miasto patrzyło na nas, a my, z zamknięcia obserwowaliśmy świat za horyzontem. I choć były dni, gdy wszystko wydawało się trwać w bezruchu, to były też chwile, gdy czułam, że Wrocław oddycha razem ze mną, że tętnimy tym życiem razem.
![](https://cia.sklep.pl/storage/2024/12/01-napis-1-1024x576.jpg)
grafika: Iza Świerad
Przedsięwzięcie realizowane jest dzięki wsparciu w ramach Krajowego Planu Odbudowy i Zwiększenia Odporności.
Komponent: Odporność i konkurencyjność gospodarki; Inwestycja A2.5.1: Program wspierania działalności podmiotów sektora kultury i przemysłów kreatywnych na rzecz stymulowania ich rozwoju.
![](https://cia.sklep.pl/storage/2024/09/461078098_844779627832738_8581430273725219250_n-1024x149.jpg)