W teatrze niezależnym, gdzie każdy jego członek poświęca sztuce tyle, ile może i chce, kosztem odpoczynku, czasu wolnego, relacji ze znajomymi, gdy istnieje rotacja kadry oraz praktycznie brak zastępstw, poziom techniczny jest zróżnicowany, a każdy ludź przychodzi z własnym bagażem doświadczeń, talentem, oczekiwaniami i w nierównym stopniu zaangażowania, wówczas niezwykle ciężko pracuje się nad „doskonałością”. Jest trudna do osiągnięcia i mocno rozłożona w czasie. Potrzeba wysiłku wielu lat i osób, by ukształtować styl, formę wypowiedzi, wypracować rozpoznawalność, zdobyć widownię, która nie jest złożona tylko z przedstawicieli rodzin i kręgu przyjaciół. Konieczna jest silna determinacja, wsparcie wokół i przekonanie, że to, co robimy jest ważne, potrzebne nie tylko nam, naszym bliskim, ale zmienia coś w życiu innych osób, dając im chociażby dobrej jakości rozrywkę, lub historię, z którą mogą się zapoznać, utożsamić i podyskutować.
W Polsce, w dużej mierze jesteśmy wychowywani w kulcie perfekcjonizmu, od maleńkości pilnuje się nas nieustannie, żebyśmy nie dzielili się publicznie czymś, co nie jest dopracowane, poddaje ocenie każdy wytwór rąk i wyobraźni. I jest to, przyznam szczerze, bardzo trudne do udźwignięcia. Niektórzy, przez negatywne nastawienie i stałą presję środowiska zewnętrznego, świadomość krytyki, zaprzestają realizowania pasji, poszukiwań własnych, niestandardowych ścieżek rozwoju, co jest niepowetowaną stratą.
Dlatego najbardziej znienawidzonym słowami, które powinniśmy wykreślić z życia, a przynajmniej nie kierować się nimi przy realizacji marzeń to „standard” i „norma”. Oba terminy porządkują rzeczywistość, ale nas faktycznie nie opisują. Nie powinniśmy ich brać pod uwagę, bo jesteśmy studniami różnych talentów. Nasze zmiksowane przez wieki DNA zapewnia nam dostęp do niesamowitych połączeń, oryginalnych rozwiązań, nie do porównania i zastąpienia przez innych. Jesteśmy każdy z nas, z osobna, ważni i tak samo mocno obdarowani, choć różnego rodzaju darami. Jesteśmy unikalnym połączeniem różnorodności. Więc jak możemy być standardem? Dążyć do spełnienia normy? Jakiej? Przez kogo określonej? I co najważniejsze, dlaczego mamy to robić?
Gdy będziemy szlifować w myślach szkic idealnej książki, możemy nigdy jej nie ujrzeć w świetle dziennym. Nie mamy zapewnionych nieskończenie wielu godzin na realizację własnego życia, bo egzystujemy w pożyczonym czasie, nie mając pewności kolejnego dnia. Oczywiście nie chcę namawiać nikogo do produkowania każdego „dzieła”, które tylko wpadnie mu do głowy, notorycznego serwowania idei, w każdej minucie życia, ale o zwrócenie uwagi na to, by obsesyjne dążenie do doskonałości nie zablokowało aktu kreacji. By strach nie przejął kontroli nad tworzeniem, a wtłaczana nam od dzieciństwa strategia „zaspokajania potrzeb określonych przez ogół” nie zastąpiła naszych własnych.
Rozważania na temat nie zastąpią działania, bo tylko ono – konkret, nie wizja – popycha świat do przodu. Pozostając jedynie w sferze dywagacji, intelektu i marzeń, nie doświadczylibyśmy postępu, ani dostępu do wiedzy, zdobyczy technologii i w efekcie – wygodnej egzystencji współczesnego świata. Obecnie możemy robić niemal wszystko, prawie bez wysiłku (w nieporównywalnie łatwiejszy, niż nasi przodkowie sposób) ponieważ kiedyś jakiś śmiałek podjął ryzyko, wdrażając swój pomysł w życie, nadając mu namacalny kształt. Odważył się i zbudował prototyp – niedoskonały, ale będący zalążkiem wielkości, pełnym możliwości zmian i co za tym idzie, rozwoju.
„Chcesz śpiewać? – śpiewaj!” usłyszałam niegdyś po moim pełnym wątpliwości pytaniu. Nie zastanawiaj się tyle, czy warto? – działaj. Nie umiesz? – naucz się. Sprawdzaj poprzez aktywność. Rozwijaj – dzięki popełnianiu błędów. Zaangażuj, upadaj, podnoś i dalej zasuwaj. Daj sobie przestrzeń na doświadczenie porażki, ona jest warta ryzyka, niesie ze sobą wiedzę, niezbędną, by iść do przodu. Na temat ciebie, twoich działań, talentów i predyspozycji, emocji, relacji, kontekstów. Nie fokusuj się na szybkie i precyzyjne trafianie w środek tarczy, ale na drogę. W zdobyciu mety nie ma już nic godnego uwagi, sensem życia jest docieranie do niej. Istotny jest ruch, a nie osiągnięcie celu.
Czy porażka boli? – Jak diabli! Ale tylko obrawszy ścieżkę wychodzenia ze strefy komfortu, będziemy w stanie pójść do przodu. Unikanie ryzyka jest stagnacją. Siedzeniem w łódce na środku jeziora, gdy toń jest spokojna i martwa. W takich okolicznościach można co najwyżej łowić ryby, nie żyć. Konieczna jest, dla zachowania zdrowia psychicznego, zmiana akwenu na bardziej żywy, z wartkim nurtem i przeszkodami. Warto zacząć dążyć, a nie tylko być.
Działanie, mimo porażek i właśnie przez nie, jest czasami nieznośne, bolesne i ciężkie do zaakceptowania. Doskonale wiem o czym piszę, zrobiłam przez ostatnie lata doktorat z odpuszczania, a straty mnożyły się w moim życiu prywatnym i zawodowym jak króliki. Wręcz wyskakiwały, jak one właśnie, z kapelusza. Jeden za drugim. Bez żadnych zasad i przewidywalności.
Kiedy w grudniu 2019 zamykaliśmy po 10 ciu latach scenę na Tęczowej myślałam, że pęknie mi serce, a znana wam, podejrzewam z autopsji, nienawistna katarynka, co rusz powtarzała prześmiewczo głosami różnych osób: „No i co?! Spójrz na siebie! Gdzie teraz jesteś?! Artystko z zamkniętego teatru! A nie mówiłam?! Wróciłaś do punktu wyjścia, po 20 latach! Beznadziejo! Frajerko! Nie zasłużyłaś na sukces! Zaszyj się w ciemnej dziurze i najlepiej już nie wychodź!” Lałam łzy wiadrami, gryzłam pazury, liczyłam siwe włosy, złorzeczyłam i plułam na siebie jadem. Było mi wstyd i czułam się zażenowana, że mi się nie udało i że wszyscy o tym wiedzą. Na parę miesięcy zamknęłam się w sobie i robiłam rozbudowane analizy. Omawiałam w głowie każdy aspekt mojej dotychczasowej pracy, z wszech stron. Zewsząd płynęły kaskady żalu, zwątpienia i poczucia winy. Pożegnałam przecież kawał życia, kawał serca. Było mi bardzo ciężko.
Na szczęście nie jestem typem depresyjnym i samobiczowanie nie bywa moim ulubionym zajęciem, więc chcąc nie chcąc, oswoiłam stratę, zakasałam rękawy i krok po kroku odbudowuję siebie na nowo. W innej wersji. Inaczej. Wiedząc, że nie wiem. Odzyskując poczucie sprawczości. Wierzcie mi, właśnie ta „największa porażka ostatniej dekady” dała mi kopa do zmiany. Zamiast tkwić w sprawdzonym układzie i grzęznąć w rutynie, uzbrojona tylko w siebie i pewna ludzi za plecami, ruszyłam w nieznane. Ryzykuję nadal, z równie wielką fantazją i przekonaniem.
Czy żałuję tych lat i czy wiedząc o tragicznym w skutkach finale, wybrałabym inaczej? – A skąd! Nauczyłam się ogromnie dużo, zdobywszy kompetencje, o jakich mi się nie śniło, pracowałam z fantastycznymi ludźmi realizując historie po swojemu, na własnej scenie, zdobywając serca widzów, tworząc społeczność i miejsce rozpoznawane w przestrzeni miejskiej. Od zera. Inwestując wszystko, nawet oszczędności. Bez żadnej gwarancji sukcesu.
Tak, mając wiedzę dnia dzisiejszego, zrobiłabym to wszystko ponownie. Zamknięcie sceny niczego nie przekreśliło, zakończyło tylko pewien etap i otworzyło drzwi dla nowych wyzwań. W których, mam już tę pewność, będzie przestrzeń na błędy, pomyłki, na niedoskonałość, na działanie dalekie od perfekcji, łzy, ścieranie się z materią życia, poszukiwanie sztuki w nieszablonowy sposób, w nowych dla mnie miejscach.
Wybieram życie w strumieniu, nie jeziorze, odważnie stanę na arenie, bo gdy nadejdzie mój czas i karta losu się odwróci, chcę móc jak Edith Piaf powiedzieć: Nie, nie żal mi!