Kupiłam jakiś czas temu planner. Coby poskładać życie na nowo. Potrzebowałam inspiracji, racjonalności i narzędzi, żeby ruszyć do przodu, po spektakularnym upadku własnego ego i zamknięciu sceny.
Przez jakiś czas walczyłam z poczuciem „bycia zbędną”, „nic nie znaczeniem”, „brakiem osiągnięć życiowych”, „bezproduktywnością egzystencji”. Rozkładaniem swojego życia na czynniki pierwsze, myślibełkotem i analizą wszystkiego drobiazgowo… aż do odruchu wymiotnego. W okolicy połowy lutego miałam siebie po kokardy. Uznałam, że już dość samobiczowania! Ruszyłam cztery litery i zaczęłam na powrót składać się do kupy. Konkrety, działania, telefony, emaile i harmonogram wreszcie zaczął się zapełniać. Nastało nowe, a kwiecień miał być miesiącem wyjątkowej prosperity. Zaplanowany na długo przed, niemal dzień w dzień. Przebogaty w aktywności i atrakcje. Mocny finansowo. Pracowity. Zajęcia, próby, spektakle, warsztaty, projekty z młodzieżą i seniorami…
Tymczasem….
… było tak: (pustka)…
… pod każdym względem.
I gdzieś tam, z tyłu głowy mały chochlik terkotał natrętnie, że żal, że nie nadrobię, że to se ne wrati. Było mi smutno, walczyłam z lękiem i wściekłością, ale tym razem (może to kwestia poprzedniej zmiany, albo moje ego poddało się nieuniknionemu) pozwoliłam myślom i uczuciom swobodnie przepływać.
Znacie to?
-Tak sądzę.
Każdy z nas doświadczył kiedyś straty, coś oddał, zostawił, zgubił. Zawsze jest to trudne, bolesne, nawet gdy wydaje nam się, że jesteśmy z nią pogodzeni. i mamy świadomość nieuchronności czasu i zmian.
Dobrze, że cały poprzedni sezon ćwiczyłam odpuszczanie i po miesiącach zmagań zaakceptowałam wreszcie węzeł strachu, smutek oraz napięcie ściskające ciało. I dosyć nieśmiało zaczęłam traktować je jako sobie właśnie dedykowany proces. Porzucam zatem wszystko (w tym planner) i nie przywiązuję się do siebie. Mogę odetchnąć swobodnie i po prostu ruszyć dalej.
Jestem rzeką.
Są w niej wiry i cała menażeria. Czasem ma muliste dno. Ale też miewa krystaliczną wodę i pływają w niej pstrągi.